Bardzo przepraszam, ale muszę z siebie to wszystko wyrzucić, bo chyba zwariuję. Jeśli ktoś nie jest przygotowany na szczegółowy opis agonii, to niech nie czyta poniższego wpisu.
PIĄTEK
Wróciłam z pracy i zadzwoniła ciotka (siostra mamy, która wraz z ich bratem opiekowała się mamą po szpitalu). Powiedziała żebym przyjechała, bo z mamą jest źle, śpi i nie mogą jej dobudzić. Manie zaczęło bulgotać w płucach przy oddychaniu. Przyjechałam, przywiozłam tlen, który jakoś podświadomie tego dnia pożyczyłam. Mama nie kontaktowała, rano jeszcze posadzili ja przy stole do śniadania, a w południe była zupełnie bezwładna. Sygnalizowała tylko, że chce siku, ale niestety nie mogła już wstać, co zresztą dla niej było chyba okrutnym doświadczeniem. Podłączyłam tlen. Powiedziałam mamie że jest bardzo chora, że przywiozę księdza z Panem Jezusem, żeby się pomodlił, mama się zgodziła, ale nie wiem na ile to było świadome. Wieczorem przyjechał chłopak z hospicjum. Mama miała niską saturację, zwiększył tlen, założył cewnik i sondę. Mama bardzo nie chciała tej sondy, my zresztą też....Ale założyliśmy, żeby dać pić, jeść i podać leki. Zostałam na noc. Mama spała, ja prawie wcale. Koncentrator tlenu huczał, woda się przelewała i ten okropny bulgot w piersiach.....
SOBOTA
Rano mama się obudziła, chciała wstać, nie chciała maski z tlenem, sondy, ale jakoś ją przekonaliśmy. Miała założony cewnik, ale co chwila wolała, że chce siku, że ją boli - podobno to normalna reakcja na cewnik. Śniadanie podałam jej łyżką normalnie do buzi, zresztą obiad i kolację też. Sondą podawaliśmy picie i leki gdy spała. Wieczorem ją umyłam na tym łóżku i przebrałam. Pojechałam do domu. Została z nią jej siostra. Noc podobno była okropna. Mama była bardzo pobudzona, mówiła że wszystko ja boli, podawali jej ketonal i morfinę. Ruszała nogami, rękami, wołała ciocię, żeby przy niej siedziała. Gdy tylko ciotka ruszyła się od łóżka od razu ją wołała, jakby się bała. Pytała, gdzie ona teraz pójdzie. Potem kazała ciotce uciekać. Ok 3 nad ranem uspokoiła się i przysnęła.
NIEDZIELA
O 9 zmienili jej plaster i przebrali koszulę, bo mama była bardzo spocona. Mama zjadła karmiona łyżką i zasnęła. Przyjechałam ok 14.30. Mama ciągle spała, obiad i leki podali jej sondą. Pod wieczór zaczęła otwierać oczy tak na wpół i wzrok już miała wlepiony w sufit, zaczęła pojękiwać. Od rana przestał spływać do worka mocz. Trzymałam ją za rękę i mówiłam: 'mamo, jestem przy Tobie, wiesz o tym, że tu jestem?' Wtedy poruszyła palcami, nie wiem czy świadomie czy przypadkowo... Podałam wieczorem jeść przez sondę, gdy myłam strzykawkę, mama głośno jęknęła, jakby ją coś zabolało. Potem jeszcze przebrałyśmy jej koszulę, mama już przy tym bardzo jęczała, obróciłyśmy na bok, przestało bulgotać w piersiach. Z ust ulało się coś różowego i na końcu krew. Mamie zrobiła się odleżyna. Wystraszyłam się. Czytałam o oznakach umierania, ale i tak do końca nie wiedziałam czy to już. Mama miała bardzo dobrze wyczuwalne tętno na stopie, cieplutkie stopy i dłonie. Przeżywałam koszmar, z jednej strony bałam się mamę poruszyć, żeby jej nie uszkodzić, a z drugiej martwiłam się, że do rana będzie cała w odleżynach.
Ok 21-22 mama zaczęła już regularnie pojękiwać przy każdym oddechu, bulgot w piersiach był coraz głośniejszy, nie do zniesienia, każdy oddech był dużym wysiłkiem, przy każdym oddechu jęk. Dałam morfinę, ale tylko jedną tabletkę. Siedziałam przy niej, trzymałam za rękę, modliłam się na różańcu. Odeszłam do stołu, myślałam, że będę wyć z bezsilności, chciałam uciec, żeby na to nie patrzeć. Porozmawiałam z bratem mamy, który cały czas z nami czuwał. Położyłam się na sofie i przysnęłam na 1,5h. Potem znowu wstałam, znowu bezsilność, znowu jęki, znowu bulgotanie niemiłosierne i coraz większy wysiłek żeby oddech zaczerpnąć. Maska z tlenem cała zaparowana. Zwilżałam mamie usta, smarowałam oliwką co jakiś czas. Ok 2.30 przyszłam mamy siostra i powiedziałam, żeby poszła się do niej płożyć, a ona mnie zastąpi. Poszłam, bo nie mogłam znieść tego widoku. Znów wzięłam różaniec, z płaczem prosiłam Boga, żeby skrócił tą mękę. Przysnęłam, przyśniła mi się mama, że już śpi spokojnie, nie bulgocze jej. W tym momencie wpadła ciotka, żeby szła, że mama przestała oddychać. Poszłam. Wujek klęczał przy łóżku i trzymał ja za rękę, ciotka wzięła gromnicę i wsunęła w dłoń, zapaliłam ją. Znów wzięłam różaniec i zaczęłam koronkę odmawiać. Mama łapała już pojedyncze oddechy. W coraz większych odstępach czasu, trwało to może z 10 minut. W końcu przestała łapać powietrze. Odłączyliśmy tlen, wyjęłam sondę i cewnik.
POGRZEB
Pojechałam przed pogrzebem do chłodni, żeby zobaczyć mamę, wyglądała ładnie. Trochę mnie to uspokoiło. Pogrzeb przeszłam jakoś bez większych emocji, sama nawet czułam się jakoś bardzo zdystansowana do tego wszystkiego, jakby mnie to nie dotyczylo.
DZIŚ
To jest okropny dzień. Czuję lęk, wyrzuty sumienia, czuję się jak zagubione dziecko. Nie mogę się pogodzić z tym, że mama, która 2 miesiące temu była u mnie, która co prawda z bólem kręgosłupa, ale jeszcze grała z moim synkiem w piłkę, już więcej do mnie nie przyjedzie. Że już nie wyjdzie przed dom, gdy my do niej przyjedziemy, że już nie kupi mojemu synkowi jego ulubionych galaretek w czekoladzie, że już do mnie nie zadzwoni,że nie usłyszę jej głosu. Ta choroba i śmierć mnie przytłoczyła. Nie byłam z mama jakoś bardzo blisko, mama bywała natarczywa, krytyczna. Można powiedzieć, że nie zwierzałam się jej, ale zawsze mogłam na nią liczyć. Nie dopuszczałam jej do swojego świata tak do końca, ale zawsze była tuż obok - gotowa i chętna do pomocy na każde zawołanie. Żyła mną i moim synkiem, co mnie często irytowało wręcz, bo wolałabym, żeby miala swoje życie. Nie sądziłam, że tak bardzo ją kocham.
Nie powiedziałam mamie wprost, że ma raka i umiera. Nie potrafiłam. Była taka bezradna i z nadzieją w glosie powtarzała, że jutro będzie lepiej. Że jak wróci ze szpitala do swoich to na pewno stanie na nogi. Nie umialam jej odebrać tej nadziei, chociaż sama bardzo potrzebowałam, żeby powiedziała mi: 'dziecko, trudno, widocznie tak było mi pisane, ty musisz żyć dalej, ja umrę pogodzona z losem'.
Kiedyś przy łóżku płakałam i powiedziałam "mamusiu jesteś bardzo chora i ja już nie mogę Ci pomóc", ale nie wiem czy mama to usłyszała, bo spała wtedy. Może nawet celowo powiedziałam to, gdy spała...Chciałam mamę po śmierci umyć i ubrać, ale ciotka mnie od tego odwiodła i nie mogę sobie tego wybaczyć. Robili to jacyś obcy ludzie, bo mnie nie starczyło sił, mam ogromne wyrzuty sumienia przez to. Żałuję, że mamie nie dałam więcej morfiny w tą ostatnią noc, wydaje mi się że bardzo cierpiała. Bałam się, ze przedawkuję i ją zabiję...Mama miała do końca ciepłe dłonie i stopy, nawet w trumnie nie wszystkie paznokcie zsiniały.
Nie mogę znieść jej widoku w agonii, tego wzroku, bulgotania, tego łapania oddechu, po prostu mnie to chyba wykończy. Od postawienia diagnozy, od 18.10 żyłam na skraju wyczerpanie psychicznego i fizycznego. Każda wizyta u mamy w szpitalu mnie kosztowała tak dużo, ze nie da się tego opisać. Każda wizyta u niej w domu podobnie. Niesamowity lęk, strach, obawa przed tym kiedy to nastąpi i jak to nastąpi.
Musiałam to wyrzucić z siebie. Chyba tylko ktoś kto przeżył coś podobnego, jest w stanie zrozumieć i pomóc. Mam potrzebę mówienia o tym, a mam wrażenie że moi bliscy juz mają dość, że chcą zakończyć temat, że nie są w stanie tego uslyszeć. |