1. Link do strony z możliwością wsparcia forum:
https://pomagam.pl/forumdss_2020_22
2. Konta nowych użytkowników są aktywowane przez Administrację
(linki aktywacyjne nie działają) - zwykle w ciągu ok. 24 ÷ 48 h.
|
|
Autor |
Wiadomość |
Temat: Opowiadanka z przymrużeniem oka |
nasturcja
Odpowiedzi: 45
Wyświetleń: 15730
|
Dział: Hyde Park Wysłany: 2012-07-03, 09:36 Temat: Opowiadanka z przymrużeniem oka |
Cytat: | Każdy z nas na tym forum ma neta! |
Pewnie
Ale nie każdy chce lub ma czas przekopywać się przez netowy bałagan w poszukiwaniu czegoś, co wywoła uśmiech. Tu trafia na to niejako "obok" i " przy okazji", jeśli tylko chce. |
Temat: Opowiadanka z przymrużeniem oka |
nasturcja
Odpowiedzi: 45
Wyświetleń: 15730
|
Dział: Hyde Park Wysłany: 2012-07-02, 19:33 Temat: Opowiadanka z przymrużeniem oka |
;)
Słowo, plamiasta daję, że do łamańców językowych się przymierzyłam, ale zaplułam się po brodę przy cietrzewiu. Nie wiem, on ma chyba coś wspólnego z Tczewem, który nijak mi się nie daje wymówić w konfiguracji z czymkolwiek
List z wojska rozbawił serdecznie, a te 15 rzeczy w Centrum Handlowym, to sama miałabym ochotę wykonać
Romku, skoro się podoba, to wpuszczę tu teraz Demonka z Dyni czyli
FUCHA
Dyniek był demonkiem od dyń.
I tylko dyń.
Właściwie, Dyniek to nie imię, tylko przezwisko, bo tak naprawdę nazywał się Capabilitius. Był demonem dworowym i jak wszyscy dworowi przez tysiąclecia patronował pracom polowym, zajmował się stajniami, chlewami, sadami, kurnikami, oraz przydomowymi ogródkami.
Problem w tym, że Dyniek był nie tylko młodym, ale i kiepskim w swoim fachu demonem. Po ostatniej wpadce z zabarwionymi na fioletowo korzeniami marchwi, które przyprawiały chłopów o zdumienie i smutek, a także przypadkowym spowodowaniu wyłysienia stada gęsi, straszących w pewnej zagrodzie na Podlasiu nieskromnym brakiem upierzenia - Naczelna Rada Demonów po krótkiej, burzliwej debacie zdecydowała, że Dyniek nie może tykać niczego, z wyjątkiem dyń.
Postanowienie zostało sporządzone na piśmie, zaś w uzasadnieniu niewątpliwej degradacji z demona na demonka napisano wyraźnie, bez ogródek i czarno na białym, że opieki nad dyniami nie sposób spieprzyć, więc z czystym sumieniem pole dyń w liczbie jednego, we wsi xxx można powierzyć Capabilitiusowi.
- O rany, dyńka z ciebie zrobili - zachichotał jeden z kolegów, zerkając na dokument przez ramię właśnie zdegradowanego demona.
No i tak został Dyńkiem.
Od tego czasu jego jedynym zajęciem było włóczenie się między zagonami i poklepywanie brzuchatych, pomarańczowych dyń, które rosły same z siebie, rozłaziły się po całym polu i w istocie nie wymagały żadnej opieki.
Najdorodniejsza z dyń stanowiła jednocześnie mieszkanie Dyńka, o które zadbał, urządzając je wygodnie, lecz bez gustu, czym się nie martwił, bo jako banitę goście go omijali, i nie miał komu dobrego smaku prezentować.
Żył sobie spokojnie, bez pośpiechu i stresów. Wygrzewał się na słońcu, a także urządzał długie, piesze wędrówki dla rozprostowania kości.
Lato mijało leniwie, potem nastała jesień, a wraz z nią nadszedł czas Halloween.
Dyniek nieśmiało zaczął myśleć o świątecznej premii, bo przecież przez całe lato nic nie zmalował, a i dynie wyglądały nadzwyczaj dorodnie.
W przeddzień tego święta poszedł odwiedzić starego karpia, mieszkającego w mulistym dnie sadzawki, i jakoś tak się zagadali, że zeszło im dłużej niż zwykle. Gdy wracając, zbliżał się do domu, zauważył roześmianych wyrostków, zbierających z pola co ładniejsze dynie. Nie zamierzał się tym przejmować, bo dyń na polu było dużo, a chłopców tylko dwóch, lecz zmienił zdanie, gdy ze zgrozą zauważył swój dom zapakowany na bagażnik czerwonego roweru.
Zdenerwował się nie na żarty, bo jak można cudze mieszkanie pod pachę zabrać, bez pytania właściciela o zgodę.
- Chuligan! Złodziej! - rozdarł się piskliwie i ruszył w kierunku czerwonego roweru.
Ten jednak tylko śmignął tuż obok purpurowego z wściekłości Dyńka, a jego właściciel nie zwrócił nań najmniejszej uwagi.
Demonek był nie tylko zły. Cierpiała jego urażona duma oraz całe jestestwo, więc niewiele myśląc wymamrotał coś pod nosem.
Trzasnęło, prasnęło, a cząstka Dyńkowej, demonicznej natury znalazła się w każdym warzywie na polu. Użycie zaklęcia jednak wyraźnie przekraczało jego - i tak liche - uprawnienia.
- No, to teraz zobaczycie - mruknął z ponurą satysfakcją.
***
Prezes Rady Demonów siedział przy biurku, i pracował nad zmuszeniem się do lektury miesięcznych raportów od inspektorów terenowych. Były one zazwyczaj nudne. Nie donosiły o żadnych szczególnych wydarzeniach, a dotyczyły raczej monotonnych, statystycznych zestawień, opatrzonych suchymi komentarzami.
Prezes nie cierpiał czytać raportów, ale należało to do jego obowiązków, więc tylko westchnął ciężko, sięgając po pierwszy z brzegu dokument. Bez entuzjazmu rozpoczął lekturę.
Z przykrością zawiadamiam, że wskutek samowolnych i przekraczających przyznane kompetencje działań pracownika Capabilitiusa, zatrudnionego na stanowisku demonka dworowego, inspektorzy terenowi stwierdzili nagłe pogorszenie relacji z ludźmi, którzy skarżą się na niezrozumiałe problemy w zakresie użytkowania i przetwórstwa płodów rolnych, a konkretnie dyń.
Inspektorzy byli świadkami rozmowy, gdzie niejaki Maciej z miejscowości xxx przysięgał koledze, że po wypiciu nalewki dyniowej własnej produkcji, na dnie flaszki odnalazł demonka, który z niewiadomych powodów groził mu palcem.
Biorąc pod uwagę, że dyniówka była wyrobem własnym - nie zachodzi podejrzenie przypadkowego zanieczyszczenia produktu w procesie technologicznym.
Rysopis rzeczonego demonka podany przez Macieja, wyraźnie odpowiada wizerunkowi Capabilitiusa, który swoim działaniem naruszył zasady współżycia społecznego i naraził na szwank dobre imię Firmy.
W związku z powyższym wnoszę o wszczęcie stosownego postępowania wyjaśniającego, celem zapobieżenia występowaniu tego rodzaju zdarzeń w przyszłości.
Prezes westchnął ponownie, i sięgnął po kolejny raport. Napisany wytłuszczoną czcionką, odróżniający się od długiego tekstu fragment, natychmiast przykuł jego uwagę.
Z doniesień wynika, że w miejscowości xxx dzieci skarżą się na konfitury dyniowe, które same złażą z kanapek wydając złośliwe chichoty, oraz chowają się po kątach, narażając młodzież na bezpodstawne zarzuty matek, iż w ten sposób pozbywają się śniadań, które powinny być spożyte. Demonek Capabilitius…
Na twarzy prezesa pojawiły się czerwone plamy. Nerwowo złapał kolejny dokument, i już po pierwszym zdaniu czerwień z twarzy przepełzła na szyję, a oddech niebezpiecznie przyspieszył.
Uprzejmie informuję, że w miejscowości xxx ludzie, kolekcjonujący dynie na kuchennych półkach zarzekali się, że widywali cudacznie wyglądające stworzenie z kolorowymi włosami, drążące w ich warzywach dziury, które powodują szybki rozkład gnilny dyń.
Ponadto, uszkodzone egzemplarze w nienaturalny sposób ożywają nocą, bucząc przeciągłym głosem, określanym jednoznacznie jako sygnał dźwiękowy o treści "buuuu", czym zakłócają sen mieszkańcom wsi. Wina za taki stan rzeczy, zdaje się spoczywać na demonku Capabilitiusie…
Prezes przerwał czytanie. Odsunął energicznie krzesło i trzema susami dopadł drzwi.
Otworzył je trzęsącymi się rękoma, po czym ryknął w kierunku najbliższego, przechodzącego właśnie korytarzem demona:
- Zebranie Rady Naczelnej! W trybie pilnym! Natychmiast!
***
Debata była długa i burzliwa..
Padały liczne argumenty i kontrargumenty. Wymyślano plany naprawcze oraz algorytmy postępowania.
Rozważano, co począć z Dyńkiem
Żaden wniosek nie został przyjęty.
Naczelna Rada Demonów ze smutkiem musiała przyznać, że nie ma takiej fuchy, której zdegradowany pracownik nie może - ze szkodą dla firmy - spieprzyć. |
Temat: Opowiadanka z przymrużeniem oka |
nasturcja
Odpowiedzi: 45
Wyświetleń: 15730
|
Dział: Hyde Park Wysłany: 2012-06-29, 21:47 Temat: Opowiadanka z przymrużeniem oka |
Witajcie,
życie nasze i naszych bliskich stało się smutniejsze od czasu gdy... Troski odbierają urok codziennym chwilom, a bywa tak, że śmiech staje się czymś odległym i nierealnym..
Może warto na przekór smutkowi przywrócić uśmiechowi prawo do goszczenia w naszym życiu tak często, jak to tylko możliwe.
Proponuję wątek składający się z zabawnych opowiadań.
Wynajdujmy je, wklejajmy, piszmy - jak kto chce, a potem czytajmy - sobie dla polepszenia nastroju, bliskim dla widoku uśmiechu na ich twarzach.
Słowa mają ogromną moc, więc użyjmy ich do kreowania codzienności, niech ją rozjaśnią.
Zacznijmy opowieścią o tym, czego to ludzie nie wymyślą, by choć przez chwilę zaistnieć...
Przedstawiam Wam Marka Niecnotę i jego modus operandi.
MODUS OPERANDI MARKA NIECNOTY
Marek Niecnota nie był co prawda miejscowym przygłupem, ale też nie należał do osób specjalnie popularnych we wsi.
Nie dlatego, że zawsze chodził w gumiakach, nie dlatego, że miał rzadkie włosy, rybie oczy i nieustannie mrugał prawie bezrzęsnymi powiekami, nie dlatego w końcu, że jego kartoflany nos był zawsze czerwony, a uszy dziwnie odstawały od głowy.
Właściwie nie wiadomo, czemu Marek nie cieszył się aż taką sympatią mieszkańców, jak choćby Janek Kowalik, na widok którego uśmiechały się największe miejscowe zrzędy, mimo, że jedyne co robił, to krążył po wsi z nieodzownym piwem w ręku.
Marek też krążył, ale chyba jakoś inaczej.
A może irytował ludzi nawykiem rozpoczynania każdego zdania od „no to”, czemu zawdzięczał przezwisko "No - to - Marek", albo krótko - "Nocik".
Był facetem w zasadzie lubianym, bo przecież nikomu nie pyskował i z nikim nie zadzierał, ale nic ponadto. Ot, zwykły Marek.
Nocikowi jednak wydawało się, że ludzie wcale go nie szanują, a czasem nawet wyśmiewają po cichu, choć przecież nie był gorszy od innych. Wręcz przeciwnie - uważał, że rozum ma, i to nie byle jaki, tyle, że nie może go w pełni zaprezentować. Też właściwe nie wiadomo, dlaczego.
Miał Nocik żal do świata, że zawsze stoi na uboczu zdarzeń, albo wlecze za innymi na szarym końcu i nikt, zupełnie nikt z nim się nie liczy.
Pewnego letniego dnia usiadł na ławce przed domem, zapalił papierosa, zapatrzył na kolorowe malwy i myślał, co by tu zrobić, żeby przynajmniej raz w życiu być kimś ważnym. Tak ważnym, żeby wszyscy o nim mówili.
"O czym to ludzie gadają najczęściej?" - zastanawiał się głęboko.
Ano o tym, komu się córka puściła, i czy jest w ciąży.
Ale Nocik nie miał córki, która mogłaby mu w ten sposób pomóc.
O tym jeszcze, komu się chałupa spaliła.
Ale chałupa Nocika była solidna, murowana z nową elektryką, a nawet piorunochronem. I w ogóle, szkoda by jej było.
I rzecz jasna, gadali o tym, kogo okradli.
Pół roku temu, po włamaniu do sklepu spożywczego cała wieś szeptała po kątach, że jego właściciel, Wojtek nieźle na tej kradzieży wyszedł.
Zmarszczył Nocik czoło i z tym zmarszczonym czołem siedział przed chałupą jeszcze godzinę, a potem wstał uśmiechnięty i otrzepał spodnie.
"Tak! Upozoruję włamanie do domu" - pomyślał zachwycony własną pomysłowością.
I puścił wodze fantazji.
Widział otaczających go gromadą sąsiadów, jak przygnani ciekawością, chciwie słuchają jego słów, gdy barwnie opowiada o tym niesłychanym zdarzeniu. Słyszał plotkarki powtarzające szeptem, że miał w domu schowane zwitki szeleszczących banknotów. Dolarów, albo euro - kto wie… A to znaczy, że majętny z niego człowiek, tylko z bogactwem się nie obnosi, i resztę majątku pewnie bezpiecznie w banku trzyma. Co jak co, ale biednego przecież nie okradają!
I widział te panny, przymilnie uśmiechające się do niego w nadziei, że zawiesi na nich mrugające pojrzenie.
Miał już gotowy plan i dobrze wiedział, jak go przeprowadzić. Nie darmo wieczorami oglądał kryminały.
Spieszno mu było do pełnych podziwu spojrzeń, więc natychmiast rozpoczął przygotowania.
Najpierw poszedł do pokoju i otworzył przepastną, trzydrzwiową szafę. Metodycznie wyjmował ubrania, oglądał je uważnie, niektóre rzucał niedbale na podłogę, inne chował do torby podróżnej. Białej, bawełnianej koszulce poświecił najwięcej uwagi i obejrzawszy ją krytycznie, z niezadowoleniem pokręcił głową. Zaraz jednak jego twarz rozjaśnił uśmiech, po czym ściskając koszulkę w garści wybiegł z pokoju i za kilka minut wrócił z podobną, tyle, że czarną. Ostrożnie ułożył ją w torbie.
"Bardzo dobrze" - pochwalił się w myśli. - "Teraz czas na alibi".
W filmach zawsze trzeba mieć alibi, czyli kogoś, kto potwierdzi, że w krytycznej chwili było się w Palermo, albo w Los Angeles, albo na Guadalcanal, albo gdziekolwiek indziej, byle nie w okolicy miejsca przestępstwa. W najgorszym przypadku u kumpla na wódce.
Nocik jednak - z wiadomych powodów - nie mógł być w żadnym z tych miejsc.
"Muszę na niby wyjechać, ale tak, żeby wszyscy widzieli" - postanowił.
Ale kto zwróci uwagę na zwykłego Nocika, wsiadającego do jeszcze zwyklejszego autobusu?
Też go to martwiło.
Podrapał się więc w głowę, potem za uchem, cmoknął dwa razy językiem i po chwili już wiedział, co powinien zrobić.
Z czeluści szafy wydobył czerwone trampki, które kiedyś dostał od ciotki i dotąd wstydził się nosić, właśnie z powodu ich rażącej czerwieni.
Ciotka obdarowała go również pomarańczową koszulą w hawajskie wzory i niemodnymi, przykrótkimi, zielonymi spodniami, które sama otrzymała w paczce z darów. Wszystko to dawno temu wręczyła Nocikowi w zgrabnej paczuszce jako prezent urodzinowy, a on tę paczuszkę upchnął w najdalszym kącie szafy, gdzie spokojnie leżała sobie do dziś.
Teraz ją wyciągnął, szybko przebrał się i stanął przed lustrem.
Z uznaniem stwierdził, że wygląda jak papuga, więc trudno go nie zauważyć. Mimo wszystko, czuł się jakoś głupio, toteż dla dodania sobie powagi wcisnął na głowę starą maciejówkę i zachwiana pewność siebie natychmiast wróciła na właściwe miejsce.
Wrzucił do torby jeszcze parę drobiazgów i wyszedł z domu starannie zamykając drzwi na klucz.
Nie poszedł jednak prosto do autobusu, tylko przez godzinę krążył po wsi, przechadzając się powoli i dostojnie, witając skinieniem głowy każdego, kogo zobaczył.
Ukłonił się nawet grzecznie przechodzącej obok Kalisiakowej, której nie lubił - zresztą, z wzajemnością – a ona, równie grzecznie odwzajemniła pozdrowienie i dopiero dwie chałupy dalej uświadomiła sobie, że ten kolorowy cudak, którego minęła to nikt inny tylko Nocik. Stanęła jak wryta i obejrzała się, ale już go nie zobaczyła, bo zniknął za wiatą przystanku.
Właśnie podjeżdżał autobus.
Nocik kupił bilet u kierowcy, po czym - chcąc mieć pewność, że niczego nie zaniedbał - wrócił jeszcze na schodki pojazdu i wychylając się mocno na zewnątrz pomachał ręką mężczyznom stojącym pod sklepem. Potem, bardzo z siebie zadowolony usiadł wygodnie w fotelu.
Nie widział więc, że na jego widok Janek Kowalik upuścił prawie pełną butelkę piwa, a potem zaklął siarczyście, zaś Zenek Sieluk, który wraz z nim piwo degustował, zaniósł się krztuszącym kaszlem.
Kierowca ruszył, zmierzywszy uprzednio osobliwego pasażera nieufnym spojrzeniem, więc Nocik szybko wlepił wzrok w szybę i zacisnął zęby.
Przystanek, na którym wysiadł był oddalony o pięć kilometrów od wsi i znajdował się tuż przy granicy z lasem.
Ledwo autobus zniknął za zakrętem, Nocik dał nura miedzy drzewa i po chwili marszu znalazł się na małej, cichej polance.
Rozejrzał się konspiracyjnie dokoła, a upewniwszy się, że nikt go nie widzi z ulgą zrzucił pstrokate ubranie. W zamian, wyciągnął z torby swoje najlepsze, czarne niedzielne spodnie od garnituru i czarne lakierki, mało używane, bo zakładał je tylko raz w tygodniu, gdy szedł do kościoła. Całość uzupełnił czarną - no, powiedzmy, że czarną – bawełnianą koszulką. Właściwie, to jeszcze niedawno była całkiem biała, ale Nocik tak długo brudził ją w miale węglowym we własnej piwnicy, aż zmieniła kolor na prawie czarny. Każdy włamywacz musi być ubrany na czarno, żeby wtopić się w ciemność. Co prawda z Nocikowej koszulki miał sypał się na wszystkie strony, ale nie zamierzał się tym przejmować, a nawet był zadowolony, bo tymi resztkami mógł namalować ciemne smugi na twarzy, czym zupełnie upodobnił się do prawdziwego złodzieja. Albo komandosa.
Był gotowy. Usiadł na pieńku, zapalił papierosa i czekał, aż zapadnie noc.
- Teraz pójdę do domu, wejdę przez okno piwniczne i narobię trochę bałaganu. Raniutko tu wrócę, przebiorę i jakby nigdy nic, pojadę autobusem z powrotem - zwierzył się kolorowemu ptaszkowi siedzącemu na gałęzi, który najwyraźniej nie był zainteresowany, bo tylko pokręcił główką, zatrzepotał skrzydłami i odleciał, pozostawiając Nocika sam na sam z jego planami.
Gdy korony drzew zlały się z atramentem nieba wstał z pieńka i ruszył w drogę powrotną. Ciemno było, więc zanim opuścił las kilka razy boleśnie zderzył się z drzewami. Masując obolałe miejsca, wyszedł na pogrążone w mroku pola, skąd bez przeszkód dotarł na tyły swojego domu, do piwnicznego okna niewidocznego ani z drogi, ani z sąsiednich podwórek.
Wcześniej już wyjął je z ramy i tylko prowizorycznie zasłonił powstały otwór. Teraz bez trudu wyciągnął okno na zewnątrz i ostrożnie oparł o ścianę budynku. Z torby wydobył młotek, duży gwóźdź dachowy oraz gruby sznurek. Kilkoma uderzeniami wbił gwóźdź w ramę, zamocował linę i sprawdził, czy dobrze trzyma. Zamierzał wspiąć się po niej rano, bo okno znajdowało się tuż pod sufitem piwnicy, czyli wysoko, a nie chciał ryzykować wychodzenia drzwiami frontowymi. Zresztą, złodzieje zawsze używają liny.
Wrzucił Nocik koniec sznurka do piwnicy, zaraz za nim torbę, a sam wziął głęboki oddech i wsadził głowę w ciemny prostokąt okna.
Czemu głowę, a nie nogi? A kto to wie… Taką sobie technikę wybrał.
Potem wsunął ramiona, potem kawałek tułowia, a potem już nic, bo poczuł dziwny opór.
Naprężył wszystkie mięsnie, szarpnął mocno, ale nie drgnął nawet o milimetr, jedynie usłyszał trzask pękającego materiału i poczuł bolesne ukłucie gwoździa tam, gdzie plecy kończą swoją nazwę. Zaczął rozpaczliwie szarpać się i wierzgać nogami, ale im bardziej się miotał, tym głębiej gwóźdź wchodził w ciało. Nie mógł ruszyć ani do przodu, ani do tyłu, bo wydatny brzuch szczelnie wypełniał okienny otwór.
Zrezygnowany zastygł w bezruchu. Gorączkowo myślał co począć, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Ręce miał co prawda wolne, ale co z tego? Tkwiły w piwnicy, podczas gdy cała reszta była na zewnątrz, również wolna i tak samo nieużyteczna.
Po pół godzinie zrezygnował z myślenia i postanowił biernie czekać.
Na co? Nie wiadomo.
Po trzech godzinach ścierpły mu nogi. Podkurczył je z trudem, oparł się mocno kolanami o ziemię i wypiął siedzenie na szarość nadchodzącego poranka.
W tej pozycji udało mu się nawet zdrzemnąć. Ciekawe.
Nie słyszał, jak skrzypnęła furtka i do drzwi wejściowych podszedł Janek z Zenkiem.
- Mówię ci, że go nie ma - dowodził Janek. - Wczoraj do ciotki jechał. Pewnie biedaczka umiera, bo założył na siebie te stare łachy, co mu kiedyś dała.
- A po co? - spytał Zenek.
- Pewnie, żeby jej przyjemność zrobić. Tyle, że wyglądał jakby z psychiatryka uciekł.
- Dobry z niego facet - pochwalił Nocika Zenek.
Postali chwilę pod drzwiami, a potem poszli na piwo.
Obudził się późnym rankiem. Słońce stało już wysoko na niebie i paliło lipcowym żarem. Jęknął cicho, poszarpał trochę, ale jakoś bez przekonania. I nadal czekał.
Koło południa przyszedł pies, który z ciekawością obwąchał oparte o ścianę okno, a potem bezceremonialnie zadarł tylną łapę obsikując i okno, i właściciela czarnych spodni.
Potem pojawił się bury kot, który uznał ciepłą miękkość siedzenia Nocika za idealne miejsce na drzemkę, więc długo ugniatał je pazurami, zanim zwinął się w kłębek.
Na nic zdały się głuche pomruki dochodzące z wnętrza piwnicy, ani też rozpaczliwe ruchy tułowiem. Kot zszedł dopiero wtedy, gdy się wyspał.
Wieczorem z okolicznych traw wyleciały chmary komarów, które cięły bezlitośnie. Nocik wił się jak piskorz i klął niewybrednie.
Wiadomo, z jakim skutkiem.
Był zupełnie wyczerpany. Pot mieszał się z miałem i ściekał po twarzy. Chciało mu się pić, a w żołądku ssało z głodu. Pełny pęcherz czuł gdzieś w okolicach mózgu. Bolała go każda kosteczka, a nawet włosy na głowie.
Wybawienie przyszło późnym wieczorem w postaci światła latarki i chrzęszczącego odgłosu ludzkich kroków.
To miejscowy policjant, Edek, który podziwiając wczorajszą paradę Nocika wywnioskował, że Marek wyjechał z domu i postanowił trochę służbowo, a trochę ot, tak z dobrego serca i sąsiedzkiej życzliwości, wieczorkiem zerknąć na jego chałupę. Wiadomo przecież: chwilę człowieka nie ma, a już złodzieje w domu harcują.
Gdy światło latarki omiotło nogi w czarnych spodniach i lakierowanych półbutach, Edek najpierw osłupiał.
Chwilę później zrozumiał, że patrzy na włamywacza uwięzionego w oknie piwnicznym i zaniósł się śmiechem. Śmiał się szczerze, głośno, a z tego śmiechu trzęsły się Edkowi i policzki, i ramiona, i wydatny brzuch, lekko wypięty nad służbowym pasem. Śmiał się tak, że łzy pociekły mu po twarzy.
- Nocika chciałeś, łajzo, okraść?! - wykrztusił, próbując nadać głosowi srogie brzmienie, co oczywiście nie mogło się udać.
Zrezygnował więc z zachowania powagi - a nawet więcej - pozwolił sobie na mało służbowe zachowanie i pochylił się nad czarno odzianym tyłkiem, wziął szeroki zamach, a potem ze szczerą radością wymierzył jego właścicielowi solidnego klapsa.
Bolesne "ałaaa" rozbawiło go jeszcze bardziej.
Chwycił delikwenta za pasek i tłumiąc kolejny napad śmiechu mocno pociągnął do tyłu, ale ciało ani drgnęło.
Jednocześnie usłyszał żałosny, stłumiony okrzyk:
- Aaaaa! No to, przestań do cholery, no to, boli!
Edek osłupiał po raz drugi tego wieczora.
- Jezu! Nocik?! Nocik, to ty? - dopytywał się z niedowierzaniem. - A co ty tam, człowieku robisz?
I nie czekając na odpowiedź, pobiegł po pomoc do najbliższej chałupy.
Wrócił z łomem, obcęgami i siekierą. Tak na wszelki wypadek.
Razem z nim przyszła zaaferowana Nowakowa z córką i zięciem, potem dokuśtykał o lasce stary Mech, a w ślad za nim przybiegła cała rodzina Misiaków, która mieszkała dwa domy dalej.
Edek pracował nad uwolnieniem Nocika, a gapiów zwabionych błyskającymi przed domem światłami radiowozu lub powiadomionych przez sąsiadów wciąż przybywało i przybywało.
Każdy ciekawie wyciągał szyję, aby dojrzeć jak to Edek Nocika z opresji ratuje.
W końcu wyciągnął go ledwie żywego, nieszczęśliwego, zawstydzonego, z rozmazanymi na twarzy smugami, straszącymi upiornym wzorem.
- Aleś się chłopie utytłał! - zatroskał się Edek, podając mu nie do końca czystą, własną chusteczkę.
Nocik wstał chwiejnie, podciągnął portki, pociągnął nosem i po swojemu zamrugał oczami.
- No to... - zaczął - No to… no to…
W końcu zrezygnowany machnął tylko ręką i pobiegł do domu, ściskając w garści spodnie.
Zatrzasnął wszystkim drzwi przed nosem i pędem rzucił się do łazienki.
A tłum szeptał.
- Zabić się Nocik chciał - stwierdziła Nowakowa. - Znaczy, powiesić.
- Podobno samobójca - przekazywał dalej stary Mech.
No, bo kto to na czarno odziany, ze sznurem do piwnicy włazi, jak nie człowiek, który chce się z życiem rozstać?
A, że oknem właził?
Cóż, każdy przyszły nieboszczyk ma prawo wybrać drogę, którą się na tamten świat dostanie. Widać Nocik uznał, że piwniczne okno będzie do tego najstosowniejsze.
Noc już zapadła, a wieś nadal roztrząsała, co też chłopinę do takiego desperackiego kroku przywiodło. Nie było chałupy, w której nie komentowano by szeroko i jego wczorajszego spaceru i dzisiejszych zdarzeń.
Następnego ranka zawstydzony Nocik przemykał do sklepu opłotkami, pewien, że nie uniknie drwin ani docinków.
Nie posiadał się więc ze zdumienia, gdy zewsząd był pozdrawiany, pytany o zdrowie, przyjacielsko klepany po ramieniu, a nikt ani słowem nie zająknął się o wczorajszym.
Zenek zaś, zobaczywszy Nocika, prędko pobiegł do sklepu i już po chwili wciskał mu do ręki butelkę złocistego Lecha.
- Dobrze Zenek robi - powiedziała do Kalisiakowej obserwująca mężczyzn Nowakowa. - Z wariatami, to trzeba żyć w zgodzie. Jak się człowiek z rozumem rozminie, to nie wiadomo co tam w chorej głowie roi. Lepiej uważać na takiego i byle czym nie drażnić, bo gotów w nocy człowiekowi gardło poderżnąć, albo i co gorszego zrobić…
- Co racja, to racja, sąsiadko - pokiwała głową Kalisiakowa i lekko wzdrygnęła na myśl o okropieństwach większych niż poderżnięcie gardła.
A potem obie uśmiechnęły się życzliwie do idącego w ich kierunku Nocika. |
|
|