Tak sobie dziś pomyślałam, wyglądając przez okno na ogród, że życie bez żałoby jest jak pielęgnowanie ogrodu bez skazy. Wszystko rośnie w nim tak bez wysiłku, kwitnie pięknie i obficie, podlewa się w sposób naturalny i nie walczy ze szkodnikami.
A potem nagle, jak grzyb lub robactwo, pojawia się w tym ogrodzie smutek. Zalewa cały ogród, wszystko schnie lub gnije, ziemia pachnie paskudnie, deszczu jest za dużo lub za mało.
Potrzeba wielkiego wysiłku i prawdziwej determinacji, aby zacząć zabierać smutkowi kolejne fragmenty ogrodu. Trzeba odgarniać martwe rośliny i wyrywać chwasty, aby spod tego popiołu i cuchnącej mazi, wydobywać znowu na światło iskierki radości, które sprawią, że raz jeszcze, choć już inaczej, w pełnej świadomości kruchości życia i kruchości jego piękna, jego przemijalności, zachwycić się kolejną wiosną.
Mój "ogród" nie wygląda już tak tragicznie, jak rok temu, zagoniłam smutek gdzieś w kąt, ale wiem, że tam jest, że czai się czekając na chwilę mojej nieuwagi, na chwilowe lenistwo, na przekonanie, że już nad nim zapanowałam. Nie wiedziałam, że to będzie taka ciężka praca - upilnować go, żeby nie wyłaził i nie zalewał mi moich roślin. Potrzebny mi jakiś porządny smutkocyd.
[ Komentarz dodany przez Moderatora: marzena66: 2019-02-14, 13:06 ]