Kochani...26.12 o 20:20 odszedł mój ukochany tatuś...
Pogrzeb miał miejsce we środę.
Chciałabym podzielić się z Wami ostatnimi chwilami życia i walki mojego taty...
W wigilię o 8 rano wyjechaliśmy z mężem do domu rodzinnego. przed nami było 5 godzin jazdy.Jechałam z nadzieją i wiarą, że te Święta spędzimy jeszcze razem, że będzie szansa na rozmowę z tatą. Kiedy zadzwoniłam do siostry (miałam jeszcze 10 km do mojego miasta) odebrała zdyszana telefon krzycząc, że tata dostał drgawek i stracił przytomność...Czekamy na karetkę - powiedziała. "Boże - pomyślałam sobie - nie zabieraj mi Go jeszcze!Przecież mieliśmy spędzić te święta razem, proszę!" Wyłam na cały autobus, ludzie patrzyli się na mnie, a ja łkałam głośno.Na szczęście był przy mnie mąż - uspakajał mnie jak tylko mógł...Myślałam, że ta podróż nigdy się nie skończy, krzyczałam tylko, że nie zdążę pożegnać się z tatą! Wybiegłam z autobusu..Biegłam ile sił w nogach (mieszkam 3 minuty piechotą od dworca)...Kiedy dobiegłam pod klatkę zobaczyłam karetkę i nosze stojące na ziemi, a na nich mój ukochany tatuś...Już nieprzytomny z buzią i oczami otwartymi patrzącymi gdzieś w dal...Uklękłam i zaczęłam szlochać, mówiąc "Tatusiu zdążyłam jestem przy Tobie!" Całowała i tuliłam Go...Ratownicy nie pozwolili mi zabrać się z nimi karetką, powiedzieli, żebym zaraz przyjechała do nich do szpitala, że zrobią tacie badania, że stan jest ciężki...Nie chciałam Go puścić...Widzieli , że jestem w szoku i zaczęli mi tłumaczyć, że mam iść do domu, że tam jest siostra z mamą i potrzebują mojego wsparcia...Nie wiem jak weszłam na to 2 piętro, słaniałam się na nogach i bylo mi niedobrze ze stresu. Chwilę później wzięłam taksówkę i pojechałam z bijącym sercem do szpitala...Nie chcieli nas wpuścić na izbę przyjęć, powiedzieli tylko, że tata żyje, ale jest nieprzytomny, że muszą zrobić badania m.in. tomografię...Ja już przecież wiedziałam co to oznacza..że są te przerzuty do mózgu, stąd ta cała sytuacja...Ale zrobili prześwietlenie, które niestety potwierdziło najgorsze obawy - 2 wielkie guzy w mózgu
Zobili też morfologię.Po konsultacjach z lekarzami z 2 oddziałów powiedzieli nam, że pacjent nie kwalifikuje się do przyjęcia na oddział i że mamy Go zabrać do domu, tylko że musimy załatwić transport na własną rękę, ponieważ w święta oni nie mają transportu. Zapytałam lekarki jak ona sobie to wyobraża, czy mam tatę wziąć na plecy i Go zanieść? Przecież tata leży w stanie agonalnym i nie jest w stanie usiąść ani zupełnie nic.Zaproponowała mi żeby wziąć z domu krzesło kuchenne, przywiązać tatę do niego i wsadzić do taksówki!
Szok. Powiedziałam, że nie jest to możliwe. Lekarka powiedziała, że w takim razie zostawią tatę na izbie przyjęć, a jutro żebyśmy poszli bezpośrednio do ordynatora neurologii i poprosili o przyjęcie taty na oddział. Pozwolili tylko chwilę posiedzieć przy tacie, bo przecież to izba przyjęc i nie ma tam odwiedzin. Ta noc była taka koszmarna...Bałam się bardzo i nie wiedziałam czy tata dożyje jutra...
Następnego dnia rano poszliśmy z mężem do szpitala, kiedy weszłam do taty zobaczyłam, że jest przytomny! Tak się ucieszyłam! Ale patrzył już na mnie nie jak mój tata...Jak ktoś obcy...obłęd i dzikość w oczach próby odpychania mnie, wymachiwał rękoma, miętolił kołdrę próbując się podnosić...To było takie smutne
Ale byłam szczęśliwa, że wciąż żyje...
Był już inny lekarz, z którym można było normalnie porozmawiać i wytłumaczył nam , że po prostu pacjentów onkologicznych u których nie ma nadziei na wyleczenie - nie przyjmuje się na oddziały, że tylko opieka paliatywna.Powiedział:"Pozwólcie Mu godnie odejść..." Powiedział, że zorganizuje karetkę, że odwiozą tatę do domu...I tak się stało. Mój mąż pomagał jeszcze ratownikom wnosić tatę do domu...Wiedziałam jak ważne jest dla taty, żeby odejść w domu...To był pierwszy dzień Świąt...
Tata był cały czas taki dziwny, niespokojny, momentami agresywny, wołał mnie i coś próbował mówić na ucho, ale Go nie rozumiałam..
Raz tylko miałam wrażenie, że mówi " Magda, daj mi wódki"..Ale nie wiedziałam czy tak faktycznie powiedział, czy coś mi sie przesłyszało...Czuwałyśmy przy Nim, zwilżając Mu usta wodą, tata sie odkrywał, wymachiwał rękami próbując się podnosić...Ale nie było Go nawet jak posadzić..To były same kości...I tak minęła noc...O 3 w nocy tata zawołał mamę i powiedział "Henia" - a to jest taty siostra bliźniaczka...Ewidentnie czekał na Nią.Mama powiedziała, że niedługo będą...
Zaczął się drugi dzień Świąt...Praktycznie było tak samo, trochę przysypiał, budził się, coś mówił, a ja tak żałuję, że nie mogłam Go zrozumieć, bo głosu już nie miał, widziałam tylko po ruchu warg, że coś szepcze..Chciałam Go jeszcze nakarmić, próbowałyśmy z mamą dać Mu chociaż łyżeczkę rosołu, ale nie połykał...Miałyśmy w domu Nutridrinka, więc wpadłam na pomysł, żeby podać Mu to przez strzykawkę, więc mąż pobiegł do apteki. Ale nie zdążył...Bo kiedy przyszedł to tatuś już był w agonii..
W międzyczasie jednak zdążyła przyjechać z Gdańska Jego siostra z mężem.Tak jakby na nich czekał...Natychmiast się przebudził, widziałam radość na Jego twarzy, przywitał się z Nimi, widziałam jak próbuje im powiedzieć , że nie może mówić, że umiera, rozkładał ręce z bezradności...Za chwilę ciocia z wujkiem wyszli, poszli się rozpakować i wtedy tatuś stracił kontakt na dobre...To znaczy oddychał ale oczy już były gdize indziej, zaczynał mieć bezdechy więc mówiłam tatusiu oddychaj, proszę i znowu łapał oddech..I w taki stanie był od 18 do 20.20...Wtedy odszedł...Byłam przy nim do końca..Trzymałam Go za rękę, pocieszałam, mówiłam żeby sie nie bał, że tam spotka sie ze swoją mamą i siostrą, że kiedyś się spotkamy...I tak po prostu, w cichości i spokoju przestał oddychać...Zastygł...To było mistyczne przeżycie...Czułam jak towarzyszę tacie w przejściu na tamtą stronę....Bardzo płakałam, nie wierzyłam w to , jakby to wszystko działo się poza mną...A to jest prawda...Nie mam już taty...Pan Bóg wysłuchał mojej prośby.Kończyły się Święta a On uznał, że już czas...Tatuś odszedł w dzień, w którym kościół obchodzi święto Św. Szczepana męczennika...To dla mnie symbol...Jak i to, że na mszy w kościele śpiewany był psalm:
"Bądź dla mnie skałą schronienia,
warownią, która ocala.
Ty bowiem jesteś moją skałą i twierdzą,
kieruj mną i prowadź przez wzgląd na swe imię.
W ręce Twe, Panie, składam ducha mego.
W ręce Twoje powierzam ducha mego:
Ty mnie odkupisz, Panie, Boże.
Weselę się i cieszę się Twoim miłosierdziem,
boś wejrzał na moją nędzę.
W ręce Twe, Panie, składam ducha mego.
W Twoim ręku są moje losy,
wyrwij mnie z rąk wrogów i prześladowców.
Niech Twoje oblicze zajaśnieje nad Twym sługą:
wybaw mnie w swym miłosierdziu.
W ręce Twe, Panie, składam ducha mego."
Kochani!Dziękuję wszystkim za wsparcie, siłę, którą tutaj odnalazłam...Życzę Wam dobrego, nowego roku, zdrowia dzielności, wytrwałosci w zmaganiach...Będę tu zaglądać. Jesteście mi b.bliscy i Wasze cierpienie. Obiecuję pamięć w modlitwie...