Dziękuję Wam bardzo. Bardzo.
Bardzo bym chciała to z siebie wypisać, ale nie znajduję słów.
Nie wiem sama tak do końca co czuję.
Obezwładniający strach i żal miesza się z resztkami nadziei, bo do samego końca jej nie stracę.
Jestem jak zamrożona, widzę świat jakby przez szybę. Za tą szybą się toczy normalne życie, a ja patrzę i nie wiem, jak w to życie się wpasować.
Nie umiem o tym rozmawiać z mężem. On tylko wie, że jest kiepsko, że możliwości leczenia w zasadzie się wyczerpały, ale nie wnikamy w szczegóły. Powiedziałam, że na razie nie chcę o tym gadać i on to szanuje.
Robię dobrą minę do złej gry, przed nimi (mężem, synem, teściami) udaję, że jest normalnie. Chodzę do pracy, zajmuję się małym, sprzątam, czytam, śmieję się. Ale w środku mam wielki strach i ból, który czasem wypływa z jakąś łzą, gdy nikt nie patrzy.
Nie potrafię sobie poradzić z myślą, że on niedługo odejdzie. Mój Tatuś - najlepszy, najmądrzejszy, najdowcipniejszy z ludzi. Kto będzie piekł pasztet na święta, kto zrobi moje ukochane kruche ciastka na moje imieniny, kto napisze SMSa z życzeniami urodzinowymi jako pierwszy, przed 7 rano, kiedy Jego nie będzie?...
Czy świat w ogóle może istnieć bez Niego?
I jeszcze tak bardzo nie chcę, żeby cierpiał. Już teraz, choć trzyma się nieźle, wiem, że choroba go wyniszczyła, że jest znacznie słabszy niż kiedyś, że boli go kręgosłup... Powoli wyłącza się z normalnego życia - np. nie jeździ już na rowerze, rzadziej chodzi na spacery - a to takie do niego niepodobne...
I strasznie ciężko mi się pogodzić z myślą, że mój syn być może nawet nie zapamięta wspaniałego Dziadka.
I bardzo martwię się o Mamę - jest mocno z Tatą związana, strasznie to wszystko przeżywa (choć muszę przyznać, że też radzi sobie zaskakująco dobrze, biorąc pod uwagę jej skłonność do depresji).
Nie wiem, jak to wszystko przeżyć