Oczywiście, to trochę taka gra, w której karty rozdaje strach - o drugą osobę i o siebie - i to działa nawzajem.
To tak jak ze współuzależnieniem - "współchorowanie".
Takie emocje uruchamiają mechanizmy obronne, które pozwalają jakoś przetrwać.
Choroba bardzo łączy, ale też i dzieli, jest jakaś ściana.
Bardzo poplątane uczucia, z którymi trudno sobie poradzić.
Nawet na tym forum czuć taką niewidzialną barierę oni - zdrowi, my chorzy i wice wersa.
Może głupio to zabrzmi - i nie chcę obrazić nikogo, ale czasami wolałabym być sama chora.
Ale mam nadzieję, że czas jakoś ureguluje.
Ja mam w ogóle traumę na tle chorób bliskich osób - mój Ojciec zachorował na raka pęcherza, gdy byłam jeszcze w podstawówce, zmarł, gdy byłam na II roku studiów po okropnej, dwuletniej agonii. Potem ukochany teść - taki drugi tata na międzybłoniaka opłucnej poleciał w ciągu trzech miesięcy. Teściowa leżała trzy lata po udarze, opiekowaliśmy się na zmianę ze szwagierką.
W zeszłym roku w marcu odeszła moja Mama - ze starości, ale i konsekwencji po przebytej resekcji żołądka, nowotworu niby nie stwierdzono, ale wysiadał cały przewód pokarmowy, zaparcia i nawracające objawy niedrożności, niewytłumaczone krwawienie z jelit, wymioty, ciągły ból, do tego narastająca demencja i ciągłe żądanie mojej obecności, wzywanie po kilka razy w nocy. Tak trwało kilka lat. Opieka hospicjum mi nie przysługiwała ze względu na brak diagnozy nowotworowej. Mama miała silne bóle brzucha, żebrałam o tramal, za plastry trzeba było płacić...
Ja na trzy dni przed śmiercią Mamy na domiar wszystkiego miałam zabieg laparoskopowy usunięcia pęcherzyka żółciowego. W związku z katastrofalnym pogorszeniem stanu Mamy, co nastąpiło pierwszej nocy po moim powrocie z kliniki "jednego dnia" nawet nie zauważyłam, że jestem po zabiegu, nawet bólu nie czułam z tego stresu, szwy zdejmowałam na dzień przed pogrzebem na chybcika.
Ja jestem generalnie bardzo odporna, mocno stąpam po ziemi, raczej realizm do bólu niż samooszukiwanie.
Ale to mnie już K...A przerasta !!!