Wiecie co - to jakieś chore . Myślałam, że uwolnię się od raka po śmierci mamusi, a tu jest zupełnie na odwrót
. Ciągle o nim czytam, rozmyślam, czy rzeczywiście wszystko zrobiliśmy, żeby mamuni pomóc
. Czy gdyby nie wystąpiła niewydolność nerkowo - wątrobowa to mama nadal by żyła ? Czy ten drań zdążył jeszcze się gdzieś przerzucić oprócz kości i wątroby ? Czy mama była chociaż troszkę świadoma umierając ? Ten rak siedzi w mojej głowie nie jako choroba, tylko jak jakiś wstrętny , żyjący stwór, pożerający moja mamusię po kawałku
. Czasem wyobrażam sobie, że go wyrywam z ciała mamy i duszę, aż mu ślepia wyłażą na wierzch
. Mam na jego punkcie obsesję
. Czy ja zwariowałam ? A po drugie wchodząc na forum i wątek mamy, czuję się jakby była tu nadal jej cząstka
.