Taka mnie mała refleksja naszła:
Dzisiaj mija równo 3 lata od zdiagnozowania nieoperacyjnego nowotworu piersi z przerzutami do płuc i wątroby.
Czy walki o każdy dzień-nie raczej nie- jak już coś to nie jest walka a życie z nowotworem.
Najpierw był bardzo, bardzo źle, wielka rana, trudności z oddychaniem, strach łzy rozpacz.Lekarz dał Tamoxifen, prawdę mówiąc w "ciemno" bo nie było jeszcze nawet oznaczenia receptorów a chciał, żeby coś już działało zanim przyjdzie wynik z wycinka.
Rana zaczęła się goić, płuca zaczęły odpuszczać, w karcie informacyjnej leczenia przy remisji do tej pory pamiętam widniał wielki wykrzyknik.
Ale nic nie może trwać wiecznie, bo on się uodpornił na lek i za 13 miesięcy progresja w płucach, chemia 6xFAC- po niej jest dobrze znowu nasze na górze....całkowita remisja zmian w wątrobie!! płuca przystopowały.
Kontynuacja leczenia podtrzymującego Lamettą- mama łyka ją już 17 miesięcy.
Kontrolny tomograf ( drugi w przeciągu pół roku)jest stabilizacja - jest dobrze!!
Mogłabym pisać jeszcze dużo, dużo więcej, to że boje się jak nie wiem, że Lametta przestanie kiedyś działać, co dalej, czy chemia, czy zmiana na inny lek hormonalny, czy naświetlania, czy jeszcze cokolwiek innego. Tak po prostu, że kiedyś możliwości leczenia wykorzystamy już wszystkie dostępne.
Trzymajcie się proszę dzielnie, bo my nie prosimy o ułaskawienie, tylko o odroczenie wyroku...takie zawiasy hehe