Ksiądz przeanalizował problem i zmienił zdanie. Uznał, że dializowanie chorego na obecnym etapie nie nosi jednak znamion terapii uporczywej, ponieważ nie powoduje niepotrzebnego cierpienia zadawanego pacjentowi wbrew jego woli. Patrząc na tę sytuację z tej perspektywy, trudno nie przyznać mu racji. Mąż godzi się na dializy, ponieważ wie, czym pachnie mocznica. Mimo iż jest to dla niego wyczerpujące, to jednak poprawia mu samopoczucie na tyle, że nie puchnie, nie wymiotuje i może jeść, czując przy tym smak, a nie jak to kiedyś sam określił „obornik w ustach”.
Kontrowersyjna pozostaje jednak decyzja o rozpoczęciu takiej terapii, której lekarz decydujący o tym, nie był łaskaw skonsultować z kimkolwiek, ale czasu niestety nie da się cofnąć. Zaniechanie dializ byłoby w tej chwili równoznaczne z eutanazją. Ani ja, ani ksiądz, ani żaden z lekarzy nie podejmą takiej decyzji wbrew woli pacjenta. A komu pozwoliło by na to sumienie? Pacjent, czyli mój mąż nie wyraża sprzeciwu, a zatem chce być dializowany. No i koło się zamyka.
Czy jest on świadomy swojego położenia, trudno ocenić. Obawiam się, że jest to zaprzeczanie i wypieranie ze świadomości faktu, iż wszystko jest beznadziejnie przesądzone i od początku prostą droga zmierza tylko w jednym kierunku - do grobu… Lekarz, który zdiagnozował u niego raka, niestety już w fazie uogólnionej, po pierwszym USG, jeszcze przed biopsją, powiedział mi, że w całej swojej karierze nie spotkał się z tak makabrycznym przypadkiem i żebym przygotowała się na najgorsze. To było w marcu 2013 r.
W pewnym momencie z pewnością trzeba będzie i tak podjąć decyzję o przerwaniu dializowania, tak jak podejmuje się decyzję o odłączeniu chorego od respiratora... Pytanie, na jakim etapie, pozostaje tymczasem bez odpowiedzi.
A mnie nie pozostaje nic innego, niż zaakceptować istniejący stan, ponieważ nie mam na to żadnego wpływu. Nie wiem tylko, ile jeszcze zdołam udźwignąć. Gdybym nie kochała swojego męża, to łatwiej byłoby mi pewnie stawić czoła temu, co nas spotkało. Ponieważ jednak jest inaczej, nie umiem zdystansować się do okrutnej rzeczywistości. To bardzo boli. I jestem już potwornie zmęczona.
Droga Zoi
Trzeżwo oceniasz sytuację, Twoja analiza jest bardzo logiczna, ale skoro sama nie umiesz się zdystansować , to poproś o to specjalistę, zrób coś dla siebie zanim będzie za póżno. Świat nie stanął w miejscu , toczy się nadal i toczył się będzie, a Ty chcesz być jego częścią jak najdłużej, prawda?
Ja udałabym się do psychologa, psychiatra zazwyczaj wchodzi z leczeniem farmakologicznym, a psycholog pomaga poukładać sobie w głowie. Czasami dobry efekt daje równoczesna terapia z psychologiem i psychiatrą. Mam nadzieję, że nie uraziłam Ciebie, w żadnym razie nie było to moim celem,
Już byłam Ma ktoś jeszcze jakieś propozycje?
Bez urazy, Basiu, ale dziękuję za diagnozę. Dobranoc.
[ Dodano: 2014-09-25, 22:20 ]
P.S.
Chyba wolę po prostu pojechać na grzyby w miłym towarzystwie
[ Dodano: 2014-09-26, 10:18 ]
Zareagowałam zbyt nerwowo, bo zrobiłam się drażliwa, płaczliwa i mam rozstrój nerwowy. Byłam u psychologa, pisałam o tym na forum. Niestety, problem tę panią przerósł i zamiast uzyskać pomoc, znalazłam się w bardzo niezręcznej sytuacji. Więcej zrozumienia wykazał ksiądz, ale - jak to ksiądz - poradził dźwigać krzyż do końca, żeby potem mieć czyste sumienie. Psychiatra może dać mi antydepresanty, ale one nie sprawią, że problem nagle się rozwiąże. Będę brać prochy i dalej spędzać czas w hospicjum, ponieważ nie ma nikogo, kto by się nade mną pochylił i mnie w tym wyręczył. Może jestem zbyt mało asertywna, ale nie umiem powiedzieć "nie" osobie, którą kocham, a która prosi o moją obecność i wsparcie. Na pewno posłucham rady Madzi70 i kiedy przyjedzie teściowa, co niebawem niestety znowu nastąpi "zrobię" sobie urlop" i nie będę jeździć do męża. W ogóle rozważam odwiedziny co drugi dzień, z przerwami w dniach, kiedy ma dializy, ponieważ nie daję już sobie rady, nie tylko psychicznie, ale i fizycznie. Od miesięcy wszystko totalnie zaniedbuję, łącznie z samą sobą.
Moja rodzina nie angażuje się w pomoc. Wyjątkiem był mój wyjazd na zlot do Gazdy, kiedy postawiłam wszystkich przed faktem dokonanym. Rodzina męża natomiast od poczatku zrzuciła wszystko na moje barki, stawiając mi wymagania i komentując. Teściowa, która siedzi mi na karku non stop od kwietnia, zarzuca mi nieustannie, że ja wyzdrowiałam, a mężowi nie daję szansy. Ostatnio usłyszałam od teścia, że do złych lekarzy jeździłam, czyli za mało zrobiłam, niedostatecznie się starałam, a od teściowej, że od początku czekam tylko na jego śmierć. Kiedyś ją lubiłam, teraz jej nienawidzę, a jej ciągła bardzo uciążliwą obecność wpędziła mnie miesiąc temu w taką depresję, że chciałam popełnić samobójstwo. Wysłałam rozpaczliwą wiadomość do jo_a, a ta w środku nocy wyciągnęła mnie z tego staniu za uszy. Mnie nie potrzeba psychiatry, potrzeba mi spokoju i izolacji od ukochanej rodzinki mojego męża i więcej czasu dla siebie, z możliwością odreagowania, na basenie, na grzybach, w kinie albo w Lublinie.
Może powinnam nowy wątek w dziale emocje, pt. „Jak nie oszaleć, gdy ktoś umiera za długo…” Okrutne? Ale prawdziwe.
... Tako rzecze ksiądz - prezes z hospicjum. To już chyba końcówka Z moim mężem jest tragicznie. Jego stan pogarsza się z dnia na dzień. Wygląda strasznie. Ma trudności z oddychaniem. Możliwe, że zbiera się woda w płucach. Mówienie od kilku dni też sprawia mu ogromny wysiłek. Nie ma już siły samodzielnie usiąść ani nawet ruszyć nogą. Poza tym każda próba poruszenia kończyną dolną sprawia mu wielki ból. Potwornie wychudł, ale jedną nogę ma tak opuchniętą, że wygląda jak u słonia. I jest lodowato zimna, więc chyba nie ma w niej krążenia. Majaczy. Ma omamy słuchowe i wzrokowe. Dzisiaj utrzymywał, że przed hospicjum manifestują Grecy. Słyszał gwizdy, huki petard, czuł zapach gazu łzawiącego. Jest tak splątany, że nie potrafi już posługiwać się telefonem. Dializują go nadal. We wtorek ze stacji dializ przewieźli go do szpitala, żeby podać mu krew. Transfuzję jednak przerwano z powodu gorączki. Dzisiaj po kolejnej dializie przewieźli go do hospicjum, gdzie warunki są nieporównywalnie lepsze niż w szpitalu. Dobrze, że wróciłam z tego przeklętego Śląska i to szybciej niż zamierzałam. Kiedy zobaczyłam jak bardzo zmarniał w ciągu niespełna tygodnia i jak bardzo choroba teraz postępuje, omal mi serce nie pękło. Całą noc przepłakałam. Nie opuszczę go już ani na chwilę...
Odszedł przed końcem roku - 31 grudnia 2014 r. o godz. 19.00.
Nie odczułam ulgi, choć chyba powinnam, bo już nie cierpi, a cierpiał potwornie. Cierpieliśmy oboje najbardziej przez ostatnie pół roku, kiedy leżał w hospicjum z przerwami na kilkudniowe pobyty w szpitalu. Płakaliśmy oboje i milczeliśmy oboje, tłamsząc w sobie emocje.
Pozostała mi straszna trauma, obraz długiej agonii, wielki ból, nieopisana pustka, mętlik w głowie i koszmarne sny, z których budzę się z krzykiem w środku nocy.
Takie uczucie będzie Ci towarzyszyć. Jeszcze nie raz obudzisz się w nocy z powodu przerażającego snu. To straszna ale naturalna reakcja Twojego organizmu, Twojej psychiki... Z czasem jednak nauczysz się z nimi żyć i choć zawsze wspomnienie o Twoim mężu i jego odejściu będzie wywoływało tak mocne emocje, mam nadzieję jednak, że spróbujesz spojrzeć na cały czas choroby Twojego męża z innej, lepszej strony. Dostrzeżesz w chwili jego odejścia ogromną ulgę i wspomnisz najlepsze momenty z Waszego życia. Jedynie te najlepsze!
W tym trudnym czasie, najserdeczniejsze wyrazy współczucia!
_________________ www.rjforum.pl - Nowotwór jądra to nie wyrok! Masz wątpliwości? Dowiedz się więcej!
_________________ "Zobaczyć świat w ziarenku piasku, Niebiosa w jednym kwiecie z lasu. W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar, W godzinie - nieskończoność czasu." - William Blake -
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum