Dzis po miesiącu w szpitalu, do którego poszedł (poejchał autem) o własnych siłach i po 3 i poł miesiącu od diagnozy, zabraliśmy do domu wychudzonego, leżącego, czlowieka z wypisem do poradni paliatywnej. Z trzema workami - po jednym z nerek i stomią. Na dodatek wściekłego, odrzucającego bliskość (np moje głaskanie go po dłoni go wkurza, strąca moją rękę, na próby nakłaniania go do jedzenia reaguje złością).
W domu jest z nim mama. Ja nie mieszkam z rodzicami ale dziś pojechałam z moją małą córką ich odwiedzić. MImo, że nie siedziliśmy z nim w pokoju cały czas tylko się przywitałyśmy a potem byłyśmy w innym pomieszczeniu jak znów zajrzałam to powiedział, że mam juz jechać bo on chce odpocząć. Oczywiście pojechalam dość szybko (i tak nie mogłam dłużej zostać, mieszkam spory kawałek od nich a mała jutro musi rano wstać do przedszkola).
Wróciłam zdruzgotana. Zdruzgotana jego stanem (jakoś po przejsciach w szpitalu gdy było bardzo źle mialam moment uspokojenia, takiej radości z tego że jest troche lepiej, że możemy z nim znów porozmawiać) ale w domu z całą jaskrawością zobaczyłam jak jest źle. Zdruzgotana także tym, że nie wiem jak z nim być, nie wiem jak pomóc mamie, która została całodobową pielęgniarką bez szansy na dobre słowo, na bliskość z jego strony. Jak jemu pomóc w przechodzeniu przez tą drogę cierpienia, bezsilności i bezradności.
My będziemy przy nim tak jak tylko potrafimy najlepiej. Ale bardzo trudno jest, gdy czuje się, że on nie jest przy nas.
Jest mi strasznie a wiem, że nie będzie lepiej. Że teraz będzie już tylko gorzej.
Tak trudno jest patrzec na czlowieka, który znie rozstawal się z książką, gazetą, rowerem który leży i patrzy w sufit. Nie radzę sobie z tym ani troche.
_________________ *Jedno tylko jest w tym dobre - rzuciłam palenie*
Iwka,
nie powiem, ze wiem jak to jest, bo stan mojego taty nie jest jeszcze zaawansowany. Czasami probuje sobie wyobrazic jak to bedzie, ale nie moge. Wiem, ze bedzie bardzo ciezko.
Nie wiem czy moje rady okaza sie pomocne, nie mam ich tez duzo, ale :
- bierz tylko jeden dzien na raz! Chodzi o to, by kazdy dzien traktowac jak nowe zycie. Nie pamietac tego co bylo wczoraj, nie myslec o tym co bedzie jutro. Koncentruj sie tylko na dniu terazniejszym -tu i teraz.
- teraz cos, co udalo mi sie samej wymyslic. Sprobuje to zwizualizowac, zeby bylo latwiej mi wytlumaczyc.
Zeby lepiej sobie radzic postanowilam podzielic moje zycie (duzy kwadrat) na kilka malych kwadracikow i nazwalam je odpowiednio np. rodzina, praca zawodowa, przyjaciele, moje hobby, moj pies itd. oraz ...chory tata. Potem zaznaczylam ten kwadracik z tata innm kolorem i zobaczylam, ze pomomo tego iz mysle, ze jest on calym moim swiatem, zyciem - jest on "tylko" czescia wiekszej ukladanki.
Jednen kwadracik w moim zyciu przezywa totalna katastrofe i nie mam ku temu zadnych watpliwosci, ale...musze tez dbac o pozostale aspekty mojego zycia (czyt. reszte kwadracikow). Wiec cala moja sile musze podzielic na rowne czesci i choc w jednym aspekcie czuje sie zalamana, to wiem ze w innych musze sobie radzic, jak gdyby nigdy nic.
Pamietaj, ze masz corke ... dla niej mama musi byc taka sama jak wczesniej.
Nie wiem, czy Tobie to pomoze. U mnie narazie sie sprawdza.
- nie musisz myslec o tacie, o tej calej tragedii 24 h/ dobe. Pamietaj, ze mozesz robic sobie "przerwy" w mysleniu jak bardzo jest zle. Postaraj sie relaksowac, moze nawet zabawic- choc wiem, ze ciezko, po to by nabrac sil na dalsza "walke".
Poza tym, mysle ze reakcja Twojego taty jest dosyc naturalna. Wie, ze umiera... czuje gniew, zlosc, nie chce litosci. Moze potrzeba jeszcze troche czasu ayb pogodzil sie z choroba i samym soba.
Zachowanie Twojego taty bardzo przypomina sposób w jaki zachowuje sie mój (teraz jest juz co prawda trochę lepiej).
Słaniał sie na nogach, ale nie pozwolił podac sobie ręki, prawie upadał, ale warczał gdy mama chciała go podtrzymać. Jakakolwiek próba bliskości spotykała sie z dezaprobatą i agresją... Jak sobie z tym radzić?
Moim zdaniem trzeba ten okres trzeba po prostu przeczekać, zachowywać na tyle normalnie na ile jest to mozliwe. Jestem pewna, że Twój tata ma pełna świadomość, że bardzo go kochacie i chcecie jak najlepiej, ale paradoksalnie własnie ta świadomość może pogłębiać jego rozpacz. Własciwie z dnia na dzień stracił kontrolę nad swoim zyciem...
Prawdę mówiąc sądzę, że ja zachowywałabym się identycznie. Tata z aktywnego, pełnego energii człowieka został zredukowany przez chorobę do cienia samego siebie. I to w tempie tak szybkim, że nie miał żadnej szansy by się na to przygotować ;/Trudno w obliczu tak bezlitosnej rzeczywistości zachować optymizm i pogodę ducha. Tata jest zapewne wściekły i przerażony, a nie jest żadnym odkryciem fakt, że frustrację i agresje najłatwiej wyładowywać na tych, których kocha sie najbardziej.
Bardzo trudno cokolwiek doradzić - choroba jest przecież szokiem zarówno dla Taty jak i dla Was. U nas sytuacja troche sie poprawiła - kiedy Tata czuje się lepiej fizycznie od razu rosnie jego "morale", kiedy fizycznie jest xle - staramy sie po prostu dac mu święty spokój.
No nie miej za złe tacie, że może nie mieć ochoty na towarzystwo, na pewno ostania rzeczą jaka chciałby zrobić to sprawić Ci przykrość. Mnie równiez Tata juz kilka razy "delikatnie" wyprosił słówami "jedźcie już" - kiedy byłam u rodziców ze swoją dwuletnią córką. Bieganie dziecka, rozmowy i szapty zza ściany - świadomość toczącego się w miarę normalnym rytmem zycia kiedy on lezy pełen niemocy - może być irytujace i męczące.
Mam nadzieje, że na przekór pesymistycznym rokowaniom będze jeszcze choć trochę tych lepszych dni...i chyba tej nadziei należy sie trzymać...
ściskam mocno
TAro, Cheri, dziękuję za Wasze odpowiedzi. W zasadzie ja to wszystko wiem. Z pewnością nie mam mu nic za złe. Wiem, ale tylko wiem, a nie odczuwam kazdą komórką swego ciała to jak trudno zaakceptować slabość, nieporadność, bezsilność. I dlatego ruzmiem że złość może się wylewać. I akceptuję tę jego złość. Także i ją jako element bagażu jaki niesie nowotwór.
Ale jednak staje się w obliczu pozornie prostych kwestii - on nie je prawie nic. Jeśli nie będzie jadł to wiadomo jak będzie. Skoro nie je, a na propozycje zjedzenia się wścieka - czy mamy w ogóle nie pytać, odpuścić, nie przynosić tego talerza z zupą póki sam nie poprosi (a raczej nie poprosi)? Czy mimo wszystko proponować zakłądając że usłyszymy pomruki złości i nie przejmujac się nimi?
Mój tata zawsze był złośnikiem i nigdy nie był ciepły ani wylewny. Znamy go takiego i to nie jest zaskoczenie. Ale w obliczu gdy jakoś trzeba wypracować model współpracy, troszczenia się o niego a nie wyłącznie schodzić mu z drogi staje się to trudne.
Ech tak Wam gadam bo nie mam komu. U mnie inne kwadraty z tego mojego życia tez wyglądają kiepsko a czasem człowiek musi się chociaż wygadać skoro podeprzeć się nie ma o co.
Pozdrawiam i dziekuję
_________________ *Jedno tylko jest w tym dobre - rzuciłam palenie*
Iwka,
ja mysle, ze takie chodzenie z zupa ma sens. Nie zniechecaj sie tym, ze wczoraj czy przedwczoraj nie chcial jej (staraj sie to wykasowac z pamieci). Chodz codziennie z tym talerzem, pytaj czy zechce zjesc. Jesli nie zechce, Ty nie bedziesz miala sobie nic do zarzucenia i w przyszlosci nie bedziesz miala wyrzutow sumienia, ze moze powinnas jednak...
Nie nalezy Taty zmuszac do jedzenia, a najwyzej zachecac. Bez wzgledu na wszystko, chyba powinnas uszanowac kazda decyzje.
Nie wiem jaka jest przyczyna tego, ze odmawia jedzenia. Moze to byc poprostu brak apetytu (lekarz moze zapisac cos na poprawe), moze to byc bol gdzies w przelyku, a moze Tata poprostu chce odejsc, bo sie bardzo meczy.
Moze porozmawiaj z lekarzem co w tej sytuacji zrobic. Moze czas na kroplowki?
Nie wiem dlaczgo, ale tak się składa, że większość aktywnych uczestników forum to kobiety. W tym wątku to pewniak, jak na razie jestem jedynym facetem.
Zastanawiacie się jak postępować z chorymi. A może wreszcie ktoś pomyśli jak, nam chorym, wolno postępować z wami? Co zniesiecie wy, jako rodzina, przyjaciele, znajomi? Do jakiego etapu będziecie podziwiać naszą dzielną walkę z rakiem, a od jakiego odwrócicie się od nas, nazwiecie nas chamami, gburami, egoistami, egocentrykami? Przypuszczam, że tym z nas, którzy już nieodwracalnie dochodzą do stanów terminalnych (lub już w nich są) wybaczycie wszystko. A co wolno takim jak ja? Nikt nie jest w stanie określić po której stronie barykady siedzę. Ja czuję się dobrze. Od zdrowego różni mnie jedynie silne poczucie niedoczasu. Wiem, że w ciągu dwóch lat mogę mieć nawrót choroby (tym razem już nieuleczalny) ale równie dobrze może się okazać, że mój rak okaże się tylko przykrym epizodem w długim i szczęśliwym życiu. Dla optymistów 30% to bardzo dużo, pewność powodzenia, dla pesymistów 70% to tragedia.
Nie ukrywam, że jestem na etapie szukania sensu dalszego życia. Czy ma mi zależeć na tym by po pogrzebie podziwiali jak dzielnie walczyłem do końca z ciężką chorobą? Czym mam się przejmować, że na stypie stwierdzą jak bardzo zmieniłem się na niekorzyść pod wpływem choroby, że wylazł ze mnie skrajny egoizm, egocentryzm itd? To w końcu moje ostatnie dwa lata życia z którego mogę czerpać niemal bez ograniczeń. Czy warto mi podjąć ryzyko, że jednak lekarzom się uda? Jeśli nie, to za dwa lata będę miał głębokie poczucie zmarnowanego czasu. Z drugiej strony jeśli wyegzekwuję możliwość życia po swojemu, to za dwa lata mogę znaleźć się w pustce.
Dla nas pacjentów to jest problem! Spróbujmy może się z nim zmierzyć.
A może wreszcie ktoś pomyśli jak, nam chorym, wolno postępować z wami? Co zniesiecie wy, jako rodzina, przyjaciele, znajomi? Do jakiego etapu będziecie podziwiać naszą dzielną walkę z rakiem, a od jakiego odwrócicie się od nas, nazwiecie nas chamami, gburami, egoistami, egocentrykami? Przypuszczam, że tym z nas, którzy już nieodwracalnie dochodzą do stanów terminalnych (lub już w nich są) wybaczycie wszystko. A co wolno takim jak ja? Nikt nie jest w stanie określić po której stronie barykady siedzę. Ja czuję się dobrze. Od zdrowego różni mnie jedynie silne poczucie niedoczasu. Wiem, że w ciągu dwóch lat mogę mieć nawrót choroby (tym razem już nieuleczalny) ale równie dobrze może się okazać, że mój rak okaże się tylko przykrym epizodem w długim i szczęśliwym życiu. Dla optymistów 30% to bardzo dużo, pewność powodzenia, dla pesymistów 70% to tragedia.
Nie ukrywam, że jestem na etapie szukania sensu dalszego życia. Czy ma mi zależeć na tym by po pogrzebie podziwiali jak dzielnie walczyłem do końca z ciężką chorobą? Czym mam się przejmować, że na stypie stwierdzą jak bardzo zmieniłem się na niekorzyść pod wpływem choroby, że wylazł ze mnie skrajny egoizm, egocentryzm itd? To w końcu moje ostatnie dwa lata życia z którego mogę czerpać niemal bez ograniczeń. Czy warto mi podjąć ryzyko, że jednak lekarzom się uda? Jeśli nie, to za dwa lata będę miał głębokie poczucie zmarnowanego czasu. Z drugiej strony jeśli wyegzekwuję możliwość życia po swojemu, to za dwa lata mogę znaleźć się w pustce.
Dla nas pacjentów to jest problem! Spróbujmy może się z nim zmierzyć.
Pozdrawiam,
Mrakad
Myślę że niezależnie od tego czy ma się do przeżycia miesiąc rok, czy 100 lat powinno człowiekowi zależeć na tym samym. Nigdy nie wiemy kiedy przyjdzie kres. Jutro może mnie przejechac autobus albo pęknie mi tętniak w mózgu i okaże sie że Twoje 2 lata to wieczność. Dlatego Twoj post odbieram, może niesprawiedliwie, jako stwierdzenie - ponieważ grozi mi (być może) rychła śmierć mogę nie liczyć się z innymi byle mi było dobrze. Jesli takiego siebie lubisz- proszę bardzo. Twój wybór. I jesli ktos powinien się zastanowić ile mu wolno i jak może się zachowywać to także chory - ja za chorego nie zdecyduję czy będzie miły czy bedzie starszny, czy bedzie szukał bliskości czy ją odtrąci. O tym jakim jesteśmy człowiekiem świadczy przede wszystkim to jak traktujemy innych. Choroba nie jest usprawiedliwieniem złego traktowania innych, zwalszcza tych ktorzy o chorego dbają. I nie będzie to oznaka cieszenia sie ostatnimi dniami zycia ale ludzkiej małości. I gucio powinno nas obchodzic co powiedzą na stypie. Za to jak będą się czuli z nami wtdey gdy jeszcze będziemy tak. Epitafia i tak są z reguły grzeczne i uładzone. Bo o zmarłych tylko dobrze albo wcale.
_________________ *Jedno tylko jest w tym dobre - rzuciłam palenie*
Myślę że niezależnie od tego czy ma się do przeżycia miesiąc rok, czy 100 lat powinno człowiekowi zależeć na tym samym. Nigdy nie wiemy kiedy przyjdzie kres. Jutro może mnie przejechac autobus albo pęknie mi tętniak w mózgu i okaże sie że Twoje 2 lata to wieczność.
Popełniasz błąd bo masz przed sobą może i sto lat. Autobus i tętniak mogą mnie trafić tak samo jak ciebie już jutro. Ty nie wiesz kiedy przyjdzie Twój kres. Jam mam spore szanse (70%) na to, że mój kres to jednak tylko dwa lata.
szaraiwka napisał/a:
Dlatego Twoj post odbieram, może niesprawiedliwie, jako stwierdzenie - ponieważ grozi mi (być może) rychła śmierć mogę nie liczyć się z innymi byle mi było dobrze.
Chyba odbierasz mnie niesprawiedliwie ale coś w tym jest. Weźmy przykład: imieniny cioci Jadzi. Czy wolno mi je sobie odpuścić, zrezygnować z wysłuchiwania głupot wujka Kazia i zamiast tego zostać w domu z ciekawą książką? Muszę wybrać między swoim samopoczuciem i wujostwa. Czy dopiero stan terminalny pozwoli mi postawić siebie na pierwszym miejscu?
szaraiwka napisał/a:
ja za chorego nie zdecyduję czy będzie miły czy bedzie starszny, czy bedzie szukał bliskości czy ją odtrąci
Nie o to pytam. Pytam czy to zniesiesz nie dołując przy okazji mnie, nie tłumacząc mi jakim podłym egoistą jestem?
szaraiwka napisał/a:
O tym jakim jesteśmy człowiekiem świadczy przede wszystkim to jak traktujemy innych.
Czy mogę to kryterium stosować w dwie strony. To wśród jakich ludzi przyszło mi żyć świadczy ich traktowanie mojej osoby.
szaraiwka napisał/a:
I gucio powinno nas obchodzic co powiedzą na stypie. Za to jak będą się czuli z nami wtdey gdy jeszcze będziemy tak. Epitafia i tak są z reguły grzeczne i uładzone. Bo o zmarłych tylko dobrze albo wcale.
Dzięki choć za tyle. Zanim będziecie odpisywać postarajcię choć na moment poczuć się w roli chorego. Może mral wam to nieco przybliży.
no przestań z tym potworem. A imieniny u cioci Jadzi chyba i człowiek bez świadomości zagrożenia (jak i ten chory) powinien móc sobie odpuścic jeśli naprawdę woli robic co innego. Myśle, że rozmawialiśmy o zupełnie innych bliskich i o zupełnie innych zachowaniach. I może stąd różnica. Ja sądzę, że na tym co ważne, istotne powinniśmy koncentrować się zawsze. Ale prawdą też jest, że poczucie zagrożenia pozwala nam jasniej dostrzec i lepiej uszeregować priorytety. Ja miałam moment trwogi i wtedy jaśniej zobaczyłam wiele spraw.
Na Twoje pytanie czy zniosę )"Twoje" (co rozumiem jako kogoś z kogo chorobą ja będe sie mierzyć) zachowanie nie do końca w porzadku w stosunku do mnie bez dołowania i obarczania winą Ciebie - odpowiadam - to zależy. Zależy co to za zachowanie, jaka sytuacja. Mogę znieść niechęć do rozmowy, mogę znieść niecierpliwość, ale nie zniosę agresji czy obelg. Bo ja nie jestem winna Twojej choroby i łądując swoją agresję we mnie jesteś niesprawiedliwy.
Myślę, że tego nie da się tak teortycznie rozważać. W konkretnych sytuacjach (a i to nie zawsze) można powiedzieć czy dane zachowanie jest do zniesienia czy nie i czy sa powody dla których ktoś ma je znosić.
A na koniec życzę Ci żeby te 30% to było 100% i żebyś był zadowolony z każdego dnia (przez te 2 lata i kolejnych 50).
_________________ *Jedno tylko jest w tym dobre - rzuciłam palenie*
Ja tez jestem chora no i ....kobieta
Mrakad napisał:
"Weźmy przykład: imieniny cioci Jadzi. Czy wolno mi je sobie odpuścić, zrezygnować z wysłuchiwania głupot wujka Kazia i zamiast tego zostać w domu z ciekawą książką? Muszę wybrać między swoim samopoczuciem i wujostwa. Czy dopiero stan terminalny pozwoli mi postawić siebie na pierwszym miejscu?"
Mowisz o tak przyziemnych sprawach do kórych trzeba nabrac dystansu.Wujostwo zapewniam Cie nie bedzie szczesliwe,jeżeli Ty nie bedziesz szczęsliwy.Wybierz wiec książke na bank.
Mrakad napisał:
"Pytam czy to zniesiesz nie dołując przy okazji mnie, nie tłumacząc mi jakim podłym egoistą jestem?"
Uważasz,że Twój egozim(grubo przesadzony)może zniechęcic najblizszych?"My" zyjemy jakbysmy siedzieli na bombie z opóźnionym zapłonem i najblizsi doskonale zdają sobie sprawe z tego,że żyjemy,albo chcemy życ nieco inaczej,może "pełną gębą",ale przecież to wszystko jest i tak w ramach pewnego rozsadku,przeciez nie polecisz sam w kosmos,bo za 2 lata może Cie juz nie byc?No chyba wziałbys przynajmniej żone ze sobą?Jeżeli Ty będziesz szcześliwy to i "Oni" tez beda.Nie wiem,czy nie bardziej będziesz egoista,jeżeli bedziesz robił cos na siłę i udawał,tylko dlatego,żeby nie pomysleli,że jestes samolubem. Ja uważam,że nic na siłę.Więcej dystansu do siebie i otoczenia.Może też więcej wiary w Siebie?W najbliższych?Mniej rozmyslania,czy jestem egoista?Co sobie pomyślą?
Mrakad napisał:
"Nie ukrywam, że jestem na etapie szukania sensu dalszego życia. Czy ma mi zależeć na tym by po pogrzebie podziwiali jak dzielnie walczyłem do końca z ciężką chorobą? Czym mam się przejmować, że na stypie stwierdzą jak bardzo zmieniłem się na niekorzyść pod wpływem choroby, że wylazł ze mnie skrajny egoizm,"
Sens zycia jest sam w sobie sensem.Masz sie nie przejmować zadna stypą.Nasza rodzina i tak bedzie nas wspominac,nie tylko z okresu ostatnich 2 lat,na pewno wezma pod uwagę całe nasze zycie,najwazniejsze żebysmy ich nie krzywdzili,tylko żyli pełnią życia ale wspólnie z Nimi.Ktos kiedys powiedział:żyj tak,jakby dzień dzisiaejszy miał byc Twoim ostatnim dniem zycia i to dotyczy zarówno Nas chorych jak i innych.Więcej optymizmu.Zyczę Ci abyś zapomniał o statystykach i pamietaj kazdy jest troche egoista.
Witam
nie pisze tutaj jako "moja rodzina" pisze jako ten ,któremu się udało przeżyć już 9 lat z chorobą.Przeżyć ale tylko dzień dzisiejszy bo jutro nie wiem co będzie.
Mam kolegę z mojego rocznika,który od -chyba 25 lat choruje na stwardnienie rozsiane i od 25 lat leży w łóżku.
Często go odwiedzałem i przed moją chorobą i w trakcie choroby a i dzisiaj biorę wózek i wychodzę z nim na spacer.Często prowadzimy dysputy o wszystkim i o niczym.
Jedną z takich właśnie dyskusji zapamiętam sobie na bardzo długo.
Było to po moim pierwszym pobycie w szpitalu ,kto nie czytał mojej historii to powiem że wyglądałem jak szkieletor waga spadła z ok 95 kg do 48 kg.
I co takiego mi powiedział.
Andrzej ty to masz fajnie bo w najgorszym razie sobie umrzesz a mi to nawet nie ma kto podać jakiejś trucizny czy pomóż odejść z tego świata.
Na początku była reakcja taka jak u większości czytających ten post.
Ale po głębszym zastanowieniu i przemyśleniu tego co on powiedział przyznałem mu racje.
Znałem jego ból jego cierpienia bo SM to nie tylko przywiązanie do łóżka ale to czasami bardzo silny ból,ból wcale nie mniejszy od bólu nowotworowego.
Czy ten kolega nie miał racji?
Pomyślcie o tym.
Szaraiwka zachowanie Twojego taty świadczy o takiej bezsilnej złości na słabość własnego ciała. Nie może rówież pogodzić się zarówno z samą chorobą jak i z pełną zależnością od otoczenia. Sugeruję pomoc psychologa.
Mowisz o tak przyziemnych sprawach do kórych trzeba nabrac dystansu.Wujostwo zapewniam Cie nie bedzie szczesliwe,jeżeli Ty nie bedziesz szczęsliwy.Wybierz wiec książke na bank.
Jak się domyślacie przykład wujostwa jest wzięty z sufitu. Jako belfer mam pewną łatwość w wymyślaniu przykładów. Ale z takich "przyziemnych" przykładów składa się nasze codzienne życie.
elab napisał/a:
Uważasz,że Twój egozim(grubo przesadzony)może zniechęcic najblizszych?"My" zyjemy jakbysmy siedzieli na bombie z opóźnionym zapłonem i najblizsi doskonale zdają sobie sprawe z tego,że żyjemy,albo chcemy życ nieco inaczej,może "pełną gębą",ale przecież to wszystko jest i tak w ramach pewnego rozsadku,przeciez nie polecisz sam w kosmos,bo za 2 lata może Cie juz nie byc?
My nie żyjemy jakbyśmy siedzieli na bombie. My na niej siedzimy! W kosmos nie polecę (kasa, kondycja). Ale na Teneryfę poleciałem razem z żoną bo za dwa lata może to być nieaktualne.
elab napisał/a:
Jeżeli Ty będziesz szcześliwy to i "Oni" tez beda.
Dzięki elab. Usiłujesz mnie pocieszać. ale bardzo to doceniam. Jesteśmy w podobnym położeniu, które tak ciężko zrozumieć zdrowym.
elab napisał/a:
Więcej dystansu do siebie i otoczenia.Może też więcej wiary w Siebie?W najbliższych?Mniej rozmyslania,czy jestem egoista?Co sobie pomyślą?
Ładnie brzmi, ale "Oni" są realni. Nie potrafią żyć naszymi problemami. A my musimy się jakoś zmieścić w otaczającej nas rzeczywistości.
elab napisał/a:
Sens zycia jest sam w sobie sensem.Masz sie nie przejmować zadna stypą.
Proste pytanie, prosta odpowiedź (jeśli idzie o stypę). Sens życia nie jest tautologią. Każdy musi sobie go wypracować. Ja mam z tym kłopot.
elab napisał/a:
Ktos kiedys powiedział:żyj tak,jakby dzień dzisiaejszy miał byc Twoim ostatnim dniem zycia i to dotyczy zarówno Nas chorych jak i innych.
Dla zdrowych jest to fajny aforyzm. To my musimy go przekuć na codzienność.
elab napisał/a:
Więcej optymizmu.Zyczę Ci abyś zapomniał o statystykach i pamietaj kazdy jest troche egoista.
To nie takie proste ale dziękuję. Traktuję Twój głos jako wypowiedź współtowarzysza w niedoli. Może nasza polemika coś wyjaśni "zdrowym".
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum